+3
adamek 6 lipca 2017 22:57


Dzięki temu, że wcześniej poszedłem spać, mogę dużo wcześniej wstać. O 6:00 rano jestem już na promenadzie i biegnę na północ. Jest rześko, jakieś 12 stopni, ale to w końcu połowa stycznia. Promenada jest pusta, gdzieniegdzie tylko mijam biegaczy i porannych spacerowiczów. Puste plaże – chluba Tel Awiwu, hotele, leżaki, bary, trochę jakby opuszczony kurort. Bliżej Jafy jest już tylko szeroka promenada i poranne morze rozbijające się o kamienne falochrony. Spokój i cisza zwiastujące przebudzenie tego żywiołowego miasta.



Po bieganiu, głodny i spragniony powtarzam moją wczorajszą trasę do Hummus Abu Hassan. Aż do samego końca jestem przekonany, że jest za wcześnie i będę się musiał głodny kręcić po okolicy w oczekiwaniu na otwarcie tego miejsca. Tymczasem jest! Otwarte i bez kolejki, którą widać na każdym zdjęciu lokalu. Są nawet miejsca siedzące. Łapię stolik na zewnątrz – jeden z dwóch i zamawiam hummus. Nie ma menu, jest tylko jedno danie: hummus. W dwóch wersjach. Właściciele robią każdego dnia dwa gary i sprzedają. Zamykają kiedy hummus się kończy. Na stół wjeżdża przepyszna jeszcze ciepła pita, talerz surowej cebuli pokrojonej w ćwiartki oraz hummus. Nieregularna masa zalana oliwą, pastą z bobu i posypana papryką i pietruszką. Obok lemoniada miętowa. Jestem w niebie. Nie wiem czy faktycznie to jest najlepszy hummus w Tel Awiwie, ale zdecydowanie najlepszy jaki w życiu jadłem. Może to kwestia słońca, porannej bryzy, zapachu morza. Każdy kawałek chlebka, piórko cebuli maczane w tej ciepłej masie sprawia, że się uśmiecham.





Najedzony i szczęśliwy ruszam w miasto. Oczywiście będąc tak blisko portu i mojej – już – ukochanej promenady nie mogę na nią nie wpaść. Przed 9:00 port jest jak wymarły. Ani śladu wczorajszego porannego zgiełku, jedynie staruszkowie siedzący przy herbacie i fajkach. Na promenadzie też niemal żywego ducha, widać tylko pojedynczych wędkarzy. Siadam na jednej z kamiennych ławek i wpatruje się w Tel Awiw. Ta pocztówkowa panorama od razu podbiła moje serce. Nie wiem dlaczego, przecież Tel Awiw nie jest ani stary ani wyjątkowo piękny. Może to połączenie morza i miasta, luz i spokój bijący od tego miejsca, jego pozytywna energia. Nie wiem co, w każdym razie nawet nie wiem kiedy mija ponad godzina od kiedy tu siedzę. Tymczasem naokoło przybywa ludzi. Widać, że miasto powoli wstaje po gorączce sobotniej nocy.





Mam okazję pochodzić nieco po pobliskiej Starej Jafie. Znowu przechodzę małymi uliczkami, gdzie z ziemi wyłożonej kostką piaskowca przebijają się pojedyncze drzewa. Na nich pośród zielonych liści można znaleźć soczyste pomarańcze. Zapewne nie nadają się do jedzenia, ale wyglądają pięknie. Jest gwarnie, żywo, czuć życie. Próbuje zwiedzić pobliski flea market czyli pchli targ, ale wszystko jest jeszcze pozamykane. Otwarte są tylko jakieś pojedyncze dość zmanierowane knajpy i pojedyncze stragany z e wszystkim – głównie starymi meblami. To ani nie jest w moim guście ani kręgu zainteresowań. Tym niemniej samo błądzenie małymi uliczkami pomiędzy starymi i nowymi budynkami daje dużo radości i energii.





Ruszam przez Neve Tzedek. Znowu schodzę wszystkie te wąskie zacienione uliczki pomiędzy małymi i większymi domami, płotkami i ogrodami. Docieram do dzielnicy Yemenite Quarter i targowiska Carmel Market – największego w Tel Awiwie. Podczas każdej podróży wszelkiej maści bazary i targowiska, szczególnie te z jedzeniem są obowiązkową atrakcją. Zawsze ciekawi mnie co ludzie w danym miejscu jedzą i z czego to robią. Bazar Karmel do najbardziej malowniczych nie należy, ale jego zawartość przysparza mnie o szybsze bicie serca. Daktyle, świeże figi, granaty, stoiska z baklawą po której skaczą gołębie, dużo zieleniny, pięknie ułożone warzywa i owoce. Dużo pomarańczy o przeróżnych odcieniach, bakłażany, pełno bakłażanów o różnych kształtach i kolorach.





I teraz coś znajomego. Zaraz obok tych wszystkich śródziemnomorskich, bliskowschodnich produktów, na straganach leżą kiszone ogórki i kapusta, marynowany czosnek, śledzie, wędzona makrela, ciasta niczym z babcinego stołu: zawijane makowce, strucle serowe. Sery przypominające oscypki. Jak w domu! To przypomina o dziedzictwie Żydów. Państwo Izrael to przede wszystkim Żydzi, którzy tu zjechali z całej Europy Wschodniej przez ostatnie kilkadziesiąt lat. Przy okazji zabierali ze sobą to co znali z domu: Polski, Węgier, Rumunii, Ukrainy, Białorusi, Rosji. Tak – przede wszystkim Rosji. Język Puszkina słychać w Tel Awiwie na każdym kroku, napisy w cyrylicy widać niemal w każdym sklepie. To doskonałe miejsce do szlifowania języka rosyjskiego.



Błądzę po bazarze, dotykam pomarańcze, wącham przyprawy o różnych kolorach i konsystencjach. Przeciskając się przez tłum trzeba uważać. W pewnym momencie przez przypadek w padłem na jakiegoś mężczyznę. Kiedy się odwraca, wiedzę że na jego tułowiu zwisa karabin. Widziałem już wielu wojskowych z bronią ale gość w t-shircie z przewieszonym M-16 w środku bazaru nie jest dla mnie codziennym widokiem. Tu widok człowieka z bronią nie robi na nikim wrażenia. Z tłumu przekupniów i rzędów kolorowych straganów wychodzę z torebką aromatycznego zataru i kilkoma pomarańczami, które obłędnie pachną w moim plecaku. Na wyjściu łapię jeszcze przepysznego falafela.



Bazar Karmel znajduje się w samym środku dzielnicy Yemenite Quarter. Usłyszałem, że pełno tu klimatycznych uliczek, małych knajpek serwujących pyszny hummus itd. dosłownie dwa kroki za gwarnym bazarem wkraczam w inny świat. Ciche puste uliczki przecinają te zalane słońcem, gdzieniegdzie faktycznie widać pojedyncze stoliki i krzesła knajpek. Od razu widać co to za miejsce. Zwyczajna dzielnica mieszkalna, bezpretensjonalna, bez napinki. Pomiędzy domami małe hipsterskie knajpy serwujące wymyślne dania w kosmicznych cenach. Nie za bardzo czuje klimat tego miejsca. To chyba nie dla mnie. Wolę gwarne przybazarowe zaułki, krzyczących sprzedających w brudnych fartuchach, podających błyszczący od tłuszczu falafel niż gluten free falafel i organiczną kawę podane w ekologicznych opakowaniach przez gościa w koszuli bez kołnierza z dziwną fryzurą. Ale podobno tu smacznie.





Na tym w zasadzie kończy się mój plan. Teraz zaczyna się zwykła tułaczka po mieście. Idę nie wiem gdzie, zupełnie bez celu. Chodzi o to aby schodzić miasto, stać się jego częścią, wejść w jego krwiobieg. Idę znowu na Plac Dizengoff, chyba w nadziei, że płoty znikną i pojawi się znowu fontanna. Niestety. Znowu trafiam do tego przedziwnego centrum, gdzie główne ulice to aleje biegnące w cieniu drzew wzdłuż i w poprzek miasta. Kupuję pocztówki. Lubię je wysyłać bliskim to taka piękna pamiątka. Coś namacalnego, to część miejsca, w którym byłem, którą ofiarowuje bliskim. Daję im kawałeczek tego miejsca. Piszę odręcznie o tym co widzę, słyszę, czuję, co jem. To jest coś bliskiego, osobistego. To nie jest nieistniejący mail czy wrzutka na Facebooku. To pamiątka. Coś co można dotknąć, powąchać.





Próbuję dostać znaczki. W Tel Awiwie nie jest to łatwe. Można je kupić jedynie na poczcie. Mijam trzy urzędy. W każdym z nich kolejka i dziesiątki osób karnie czekających na swoją kolej. Numerek pokazuje, że przede mną 30 petentów. Próbuje tak na kolejnych pocztach. W końcu, na trzeciej, biorę numerek i idę dalej zwiedzać. Kręcę się, nawet nie w pobliżu, bo czuję, że mam sporo czasu. Zaglądam w zakamarki, podwórka, odkrywam Tel Awiw od kuchni. Wracam po 40 minutach akurat na moją kolej. Mam znaczki! Docieram na Plac Habima. Siadam sobie jednym z miejskich leżaków – tak… leżaków… i – tak… miejskich… Wyciągam kartki, długopis i spisuję wrażenia swoim bliskim. Pisząc to przeżywam wszystko jeszcze raz, minusem jest to, że nigdy nie jestem w stanie oddać im tego miejsca tak jak bym chciał. Nie wszystko co mam w głowie da się przekuć na słowa. Zwyczajnie nie ma jeszcze takich słów. Jak opisać to słońce, ciepło, to miasto.





Z Placu idę do pobliskiego Muzeum Sztuki Tel Awiwu. Z małych ulic i alejek w cieniu akacji, docieram do czegoś co przypomina centrum miasta. Dużo betonu, stali i szkła. Wysokie wieżowce, szerokie ulice. Samo muzeum jest częścią całego zagłębia sztuki z teatrem, operą i centrum sztuki scenicznej. Wyglądają jak wielkie betonowe bunkry otoczone parkiem i palmami. Patrzę na mapę i nie dowierzam. Samo muzeum jest zbudowane na planie bardzo przypominającym… swastykę. Nie wierzę, że nikt tu nie zwrócił na to uwagi. Niestety ze zwiedzania nici. W niedziele muzeum jest zamknięte. Kandinsky, Picasso i mural mojego ukochanego Roya Lichtensteina muszą poczekać.



Po Tel Awiwie można chodzić godzinami. I wracać ciągle w te same miejsca, patrzeć na te same budynki, nie nudzą, za każdym razem zachwycają. Najważniejszy jest chyba jednak ten lekki duch miasta, który czuć na każdym kroku. Mimo sporej liczby uzbrojonych mundurowych, mimo że każdy huk, klakson i głośny trzask powodują nagłe srogie spojrzenia ludzi, którzy sprawiają wrażenie jakby właśnie szukali osoby, którą zaraz zastrzelą wyciąganą spod pazuchy bronią. Mimo wszystko w Tel Awiwie jest jakiś luz. Miasto żyje normalnie, ludzie nie dają się zastraszyć ani zwariować.



Po tułaczce kolorowymi i głośnymi ulicami, trafiam nad morze. Siadam na kamieniach przy promenadzie z widokiem na plaże Tel Awiwu. Wpatruje się w miasto, we włosach mam świeżą bryzę znad błękitnego morza. Zatapiam palce w pomarańczy. Owoc eksploduje tysiącami cząsteczek o boskim cytrusowym zapachu. Sok cieknie po rękach. Siedzę tak sobie i zajadam pomarańczę patrząc na Tel Awiw. Układam sobie ostatnie dwa dni. Porządkuję obrazy, smaki, zapachy. Nad wszystkim jednak dominuje właśnie ten zapach. To dla mnie zapach Tel Awiwu.



Wracam promenadą do Starej Jaffy. Znowu polowałem na zachód słońca nad morzem. Kolejny raz nic z tego. Słońce stopniowo zniżało się za coraz bardziej różowiejącymi chmurami, aż nagle po prostu zniknęło gdzieś za wzgórzem Starej Jafy. W miarę jak robi się ciemno, promenada pustoszeje. Chciałem jeszcze zobaczyć nieco najstarszej części miasta, tej twierdzy na wzgórzu. Przed portem odbijam w wąską kamienną bramę ukrytą gdzieś pomiędzy pustoszejącymi witrynami sklepów. Wchodzę w inny świat. Kamienne schody ukryte pomiędzy murami. O zmierzchu wyglądają jeszcze bardziej tajemniczo. Nie ma tu przechodniów, to jakieś wewnętrzne uliczki prowadzące do dziwnych, sekretnych drzwi i bram. Rozgałęziają się, przechodzą w kolejne schody, prowadzą to w górę to w dół, to znowu na boki. Fajnie się tu pokręcić, mimo że te zaułki to maleńka część miasta.



W końcu docieram na górę. Wychodzę na placu przed kościołem Św. Piotra. Tu też jest spokojnie i cicho. Wszyscy już chyba zeszli do miasta, na jedzenie i imprezy. Rozpoczyna się noc w Tel Awiwie. Idę do parku, skąd rozpościera się widok na Tel Awiw. Gdziekolwiek w Jafie nie pójdę, zawsze trafiam na ten przepiękny widok. Widziałem go już wczesnym porankiem, w południe, teraz wieczorem. Dla mnie to trochę jak Katedra w Rouen Moneta – niby ten sam widok a oglądany o innej porze wygląda zupełnie inaczej. Jest inny ale tak samo hipnotyzujący. Za każdym razem odkrywa coś nowego.



Zbieram się coś zjeść na pobliskiej ulicy. Chodzę od knajpy do knajpy i głodny próbuję coś wybrać. Coś mi nie daje spokoju, jakoś wybór jest za mały, nie to, nie tamto. Zjadłbym coś innego. Niesie mnie. – A idę…! – rzucam sam do siebie i zostawiając za sobą wszystkie te stragany lecę do centrum. Wieczorem mijam po kolei ulice, którymi szedłem w ciągu dnia. Neve Tzedek, Bulwar Rotschilda, przechodzę obok dzielnicy Yemenite Quarter, w końcu trafiam na pięknie oświetlony Plac Bialik. Idę dalej i po jakiś 40 minutach od Jafy docieram do Sabih Frishman – baru serwującego ponoć najlepszy sabih w Tel Awiwie. Musiałem go spróbować.



Sabih to symbol izraelskiego street foodu. Kanapka z chleba pita z plastrami smażonego bakłażana i jajkami gotowanymi na twardo. Do tego ziemniak, sałatki, hummus i sosy o magicznych nazwach zhoug i amba. Całość przygotowana przez gościa, który robi to chyba od lat. Z pietyzmem układa każdą warstwę, rozsmarowuje pasty z czułością młodego rodzica, dozuje sosy niczym alchemik odkrywający tajniki eliksiru nieśmiertelności. Od samego patrzenia serce roście. A smak? Sabih tu jest jak cały Tel Awiw – niesamowity, zaskakujący i pozostawiający niedosyt po spróbowaniu. Chce się jeszcze i jeszcze.



Teraz mogę wracać. W Tel Awiwie spędziłem dwa krótkie dni. Krótkie, bo każdy mijał za szybko, nie wiadomo kiedy. Czas przelewał się przez palce niczym lepki sok z pomarańczy. Miasto nie ma za sobą długiej historii, ma natomiast niesamowitą energię i żywotność. Jest jak oddech, chwila odpoczynku umęczonego narodu, który po długiej i ciężkiej drodze przez historię nareszcie może się zatrzymać i nabrać sił i patrzeć w przyszłość. Przez te dwa dni przeszedłem po mieście ponad 110 kilometrów. Tel Awiw sprawił coś jeszcze. Zajadając się przepyszną kuchnią Izraela, na te dwa dni ja zagorzały mięsożerca zostałem wegetarianinem. Nawet się nie zorientowałem. Takie to miasto.

więcej na http://przepodroze.pl/category/miejsca/azja/izrael/

szukaj "przepodroze" w Google, na Facebooku i na Instagramie

Dodaj Komentarz

Komentarze (2)

ewaolivka 8 lipca 2017 21:57 Odpowiedz
Ależ zachęcająco! Tekst (jak zawsze lekko poetycki) i zdjęcia. Ąż przejrzałam loty do Izraela...
adamek 9 lipca 2017 17:56 Odpowiedz
ewaolivkaAleż zachęcająco! Tekst (jak zawsze lekko poetycki) i zdjęcia. Ąż przejrzałam loty do Izraela...
dzięki! Niestety LOT zmienił już rozkład i nie da sie na weekend wyskoczyć, ale bardzo bardzo warto tam pojechać. Super przyjemne miasto. Niestety tanio nie jest, ale PYSZNIE! :)