+7
NasiGoreng.pl 1 grudnia 2014 11:37


- Wyłaź z mojego buta, krabi potworze!

Krab ani myślał opuszczać wygodnego (nie tylko dla niego) sandała, choć na długiej na kilkadziesiąt metrów i białej plaży o delikatnym piasku mógłby znaleźć sobie setki podobnych schronień – łupiny kokosów, wyrzucone przez morze kłody drzew, czy też kolorowe muszle o fantazyjnych kształtach.

Trudno, pogodziliśmy się, że na tej rajskiej, otoczonej bajeczną rafą koralową indonezyjskiej wysepce są także inne stworzenia. Plażę dzieliliśmy z krabami, w lagunie pływaliśmy z wielobarwnymi rybami i meduzami (czasem trafiał się nawet żółw albo rekin rafowy), bambusowe domki na plaży współużytkowaliśmy z jaszczurkami geko i czymś karaluchopodobnym.



I tylko z jednym typem stworzeń mieliśmy problem – z innymi turystami (z których niektórzy nazywali siebie dumnie podróżnikami, inni woleli mówić o sobie backpackerzy, jeszcze inni określali się z angielska travelerami). Zakłócali oni naszą idylliczną wizję tropikalnej wyspy i oazy spokoju.



Co wieczór siadaliśmy więc pod ogromnym drzewem na plaży i z butelkami zimnego piwa Bintang w dłoni wpatrzeni w tonące w morzu słońce rozpoczynaliśmy obrady. Obrady nie byle jakie, bo dotyczące innych turystów i ich być albo nie być na wyspie. Szczegółowo analizując zachowania poszczególnych osób, wykłócając się o ich rzeczywiste i wydumane cechy charakteru, niczym rada plemienia w jednym z telewizyjnych reality shows, „nominowaliśmy” kolejnych ludzi do opuszczenia wyspy. Swój wybór za każdym razem kwitowaliśmy definitywnym (i w owych reality shows wypowiadanym ze zbyt wielką pompą) „Rada Plemienia przemówiła”…



Dzień 1. Rada Plemienia przemówiła. Wyspę opuszczą Backpackerzy z Pattayi.

Była to grupka młodych, hałaśliwych Anglików z obowiązkowymi tatuażami na łydkach i łopatkach obowiązkowo nosząca szerokie spodnie w słonie kupione na bazarze w Tajlandii. „Backpackerzy z Pattayi” nieustannie przechwalają się, ile wypili na ostatnim full moon party w Pattayi, opowiadają (sobie nawzajem, bo z niepijącymi podróżnikami nie mają zamiaru rozmawiać), jak wkładali głowę do wiadra z whisky, co to się nie działo w czasie booze cruise w południowej Kambodży (kto wypadł za burtę i kto gdzie zwymiotował) i jak odbijali piłeczkę w trakcie ping pong show w Bangkoku. Gdy jedzą pizzę, to tylko taką z marihuaną zamiast oregano, a jeśli naleśniki to tylko z magic mashrooms, a nie jakimiś tam bananami. Są niewybredni – w odwiedzanych miejscach (a najbardziej interesują ich miejsca właśnie w typie Pattayi – stolicy seksturystyki) szukają jedynie barów (no może nie tylko…), a ich kontakt z lokalną społecznością sprowadza się do zamawiania alkoholu albo do przygód sypialnianych.

Ale, ale! Noszą plecaki, więc są backpackerami. Nie wykupili all inclusive, więc są niezależnymi podróżnikami… Trudno nawiązać z nimi jakąkolwiek sensowną rozmowę. Rada Plemienia miała łatwy wybór.



Dzień 2. Rada Plemienia przemówiła. Wyspę opuszcza Wiecznie Podekscytowana Sara Lee.

Tym razem wybór padł na emerytowaną Amerykankę reprezentującą typ tak zwanych „howexciters”. Podróż rozklekotanym lokalnym autobusem – oh, how exciting! Ryż z keczupem na kolację – great, how exciting! Brudna, zapuszczona ulica, pełna żebrzących dzieci – wow, how exciting! Wszystko im się podoba, wywołuje ekscytację, największa rudera w ich oczach (i opowieściach) zmienia się w kolonialny budynek, a architekturą kolonialną zachwycają się nawet tam, gdzie jej nie ma. Ale trzeba oddać im honor – są mili i uczynni i nawet fajnie się z nimi przebywa… przez jeden dzień. W kolejnym warto zrobić sobie przerwę. Niestety na podróżniczych radach wiecznie podekscytowanych zupełnie nie można polegać, dlatego Rada Plemienia odesłała ich przedstawiciela do domu bez wątpliwości, choć z ciężkim sercem (bo to sympatyczna osoba była).

Dzień 3. Rada Plemienia przemówiła i pożegnała bogatych Pakietowców.

Z nominowaniem duńskich pakietowców Rada nie miała problemów – przypłynęli na wyspę wynajętą (przepraszam, wyczarterowaną) łodzią, a przy pierwszej wspólnej kolacji nie omieszkali głośno ponarzekać na jedzenie, zamawiając (a raczej żądając) na następny dzień specjalnych posiłków (chcemy świeżych krewetek, cena nie gra roli! I białe wytrawne wino, oby odpowiednio schłodzone). To ten typ, który wyruszając na kilkudniowy trekking w Nepalu zatrudnia armię przewodników, tragarzy i kucharzy, traktując ich bardziej jak służbę niż sobie równych ludzi. Być może mogliby się jakoś obronić przed nominacją, ale nie zniżają się do tego, żeby rozmawiać nie tylko z lokalną ludnością, ale także z „biednymi” podróżnikami. No chyba, że chcą wiedzieć, gdzie jest najbliższy supermarket… Po takim pytaniu Rada Plemienia nie miała wątpliwości.

Dzień 4. Rada Plemienia przemówiła, bo miała dość Plotkarza.

Niby typowy backpacker. Przy pierwszym spotkaniu sprawia wrażenie, jakby był w odwiedzonym miejscu już co najmniej 3 lata, niby mówi w lokalnym języku, niby wszystkich zna, na każde pytanie zna odpowiedź. Prawdziwy ekspert… Tylko że w większości przypadków to nieprawda. Ale żeby podtrzymać swój „ekspercki” image, zwyczajnie kłamie, albo naciąga rzeczywistość.

Od wczoraj droga do waszej destynacji jest zamknięta. Zeszła lawina błotna. Nie wiadomo kiedy usuną. Niby racja, ale okazuje się, że lawiny błotne schodzą tam codziennie i lokalni mieszkańcy usuwają je w ciągu godziny. Innym razem przerywa dyskusję o uzyskaniu pozwolenia na wjazd do miejsca, które takich pozwoleń wymaga, słowami: Odpuście, nic z tego. Od trzech miesięcy nie wydają pozwoleń. Nie da się tam wjechać, nie męczcie się. I też niby prawda, bo okazuje się, że faktycznie pozwoleń nie wydawano trzy miesiące temu i wczoraj, ale w międzyczasie wydawano, więc trzeba próbować. Ponieważ podróżniczy plotkarz sieje zamęt i straszy podróżników z nadmierną skłonnością do paniki, Rada Plemienia postanowiła mu za taką ekspertyzę podziękować.

Dzień 5. Rada Plemienia przemówiła i odesłała do domu Panikary.

Dwie dziewczyny z Japonii nieustannie dzieliły się ze wszystkimi dookoła wszystkimi swoimi obawami: Czy w bungalowie nie ma pająków? Czy warzywa umyto w wodzie mineralnej? Czy mogę iść pływać, prądy nie są za silne? Czy słońce nie grzeje za mocno? Czy ta linia lotnicza jest na czarnej liście przewoźników lotniczych? Gdzie uciekać przed tsunami? A poza tym wciąż zmieniają plany podróżnicze, bo poddają się plotkom – wystarczy, że usłyszą jedna negatywną opinię o miejscu, które chciały odwiedzić (dziesięć pozytywnych nie ma już wtedy znaczenia) i cały ich szyty misternie plan podróży upada. Uważaj, komar!, krzyknęły do jednego z członków Rady Plemienia, więc wybór okazał się prosty.

Dzień 6. Rada Plemienia przemówiła, bo nie mogła już znieść Mędrka.

Moritz, student z Austrii, okazał się klasycznym mędrkiem. Tacy wszystko wiedzą najlepiej, na wyrywki cytują przewodniki Lonely Planet, mają najbardziej aktualne informacje, bo mój znajomy taksówkarz, powiedział, że… Właśnie dzwoniłem do portu i twierdzą, że… I nie ważne gdzie jedziesz, taki na pewno już tam był i na pamięć zna rozkład lotów/promów/autobusów i powie ci, że wybrany przez ciebie hostel jest najgorszy w całym mieście. Gdy uda ci się złapać Mędrka na jakiejś nieścisłości, następnego dnia przyjdzie do ciebie z zestawem informacji udowadniających, że to jednak ty się mylisz. I nawet jeśli rozmawiasz o swoich podróżniczych planach szeptem, Mędrek zajdzie cię od tyłu i znienacka oznajmi (tak głośno, żeby wszyscy go usłyszeli) przepraszam, ale przypadkiem usłyszałem o twoich planach i muszę ci powiedzieć, że to nie jest najlepszy pomysł. Lepiej zrobić tak jak ja, otóż… Irytuje niczym Hermiona tych, którym nie zależy na samych szóstkach. Rada Plemienia ciężko znosi krytykę, a poza tym ceni w podróżowaniu choć odrobinę luzu, więc wybór okazał się prosty.

Dzień 7. Rada Plemienia przemówiła i od tego dnia zaczęła mieć problemy z odsyłaniem. Tym razem ze smutkiem zdecydowała się do domu odesłać „Latających pod sufitem”.

Ze smutkiem, bo latająca pod sufitem (a może i wyżej) para holendersko-włoska to byli alternatywni weganie, którzy nie marnują jedzenia, nie używają smartfonów, podróżują z tradycyjnymi drukowanymi mapami, nie robią krzywdy żadnym stworzeniom (nawet tym, które miałyby ochotę zalęgnąć się w długiej i na pewno od dawna hodowanej brodzie męskiej części tej pary), a swoje roczne dziecko oczywiście zabierają ze sobą w każdą egzotyczną podróż, nosząc je na plecach w specjalnej chuście. I choć trochę oderwani od rzeczywistości (tej naszej), to zdecydowanie wzbudzają sympatię i inspirują do innego spojrzenia na tę naszą rzeczywistość. Lubią mówić o odnajdywaniu siebie, medytacjach, swoich duchowych mistrzach. No ale w końcu o wschodzie słońca głośno szurali matami ciągnąc je na plażę, żeby uprawiać jogę, więc Rada Plemienia miała pretekst.



Dzień 8. Rada Plemienia z ciężkim sercem odesłała do domu „Budżetowca”.

Osobnym przypadkiem była Marina z Norwegii, typowy centuś, budżetowiec, a nawet ultrabudżetowiec. Mniej ważne jak, najważniejsze za ile. Decyduje się na pokój bez oglądania go, wystarczy tylko, że jest tani. Będzie jechała w autobusie na najmniej wygodnym siedzeniu, o ile tylko będzie najtańsze (no chyba że da się złapać darmowego stopa). Ale trzeba jej przyznać, że nikt nie jest tak skuteczny w negocjowaniu cen jak ona (swoimi zdolnościami potrafi doprowadzać lokalnych naciągaczy do płaczu).

Z zazdrością słuchaliśmy jej opowieści, jak płaciła za analogiczne noclegi albo transport, z których i my korzystaliśmy, nawet dwa razy mniej (pocieszaliśmy się tym, że dajemy więcej zarobić lokalnym społecznościom). Miała idealną wydatkową dyscyplinę. Wiedziała ile dolarów może wydać każdego dnia na jedzenie, ile na nocleg, a ile na „rozmaitości” i dyscypliny tej trzymała się jak mało kto, a przy tym była bardzo miłym człowiekiem hojnie dzielącym się z napotkanymi podróżnikami swoimi doświadczeniami i ostatnim kęsem samosy.

Nie uznawała „świętej zasady”, że jak się jest w Kambodży, to trzeba zobaczyć Angkor Wat (bo przecież wejście kosztuje 25 dolarów). A zarzuty, że nie zawsze trzeba na wszystkim oszczędzać, bo to w końcu Angkot Wat… zbijała sympatycznie, ale boleśnie trafnie.

Rada Plemienia poczuła wyrzuty sumienia, analizując wykonanie własnego budżetu, dlatego odprawiła do domu niewinną w sumie Marinę.



Dzień 9. Rada Plemienia przemówiła i w oczach miała łzy, odsyłając do domu Post-turystę.

Otóż post-turysta z Argentyny miał najlepsze kontakty z lokalnymi, dziwnym trafem udało mu się nauczyć miejscowego języka (co prawda nam trudno było to ocenić, bo znaliśmy tylko kilka słów), miejscowe dzieci lgnęły do niego jak do ulubionego wujka, jadał u miejscowych rodzin, z którymi się szybko zaprzyjaźniał, albo w podłych miejscowych knajpach, do których nie bali się wejść jedynie miejscowi. Oczywiście żadne choroby się go nie imały, nie brał malarone (i nawet nie wiedział co to jest). Nigdzie mu się nie spieszyło, podróżował już od 7 lat (a raczej mieszkał w różnych miejscach na świecie).

Przemysł turystyczny ma na nim nikły zarobek. Nigdy nie robi zdjęć spotkanym lokalsom, bo nie są dla niego fascynującymi „dzikimi” tylko jego dobrymi przyjaciółmi, partnerami nawet. Rada Plemienia nominowała go z czystej zazdrości.

Dzień 10. Rada Plemienia głośno przełknęła ślinę, przeprosiła i pożegnała „Jacka Sheparda”

Ostatni w kolejce do odejścia został Francuz w średnim wieku, taki Jack Shepard z serialu Lost. Gdy tylko się odzywa, wszyscy zamieniają się w słuch. W każdej grupie staje się naturalnym przywódcą. Gdy wyznacza ci jakieś zadanie, nie masz śmiałości odmówić. Uczy wszystkich podstaw tropienia w dżungli, robienia zasadzek z bambusa i rozpalania ognia jednym spojrzeniem. Każdego popołudnia obserwowaliśmy jak z harpunem w dłoni i (nawet jeśli to nielegalne, to Jackowi na pewno wolno) nurkuje w morzu (i to bez rurki!), by po paru godzinach wrócić z kilkoma dużymi rybami, które chętnie przekazywał na wspólną kolację, co jeszcze bardziej przyczyniało się do tego, że trudno go było nie lubić (a przynajmniej nie szanować). Lubienie lubieniem, szacunek szacunkiem, Jack też musi odejść.

***

- Nie, tylko nie Jack! Co będziemy jeść na kolację?!

Obudziłem się z krzykiem, a z dłoni wysunęła mi się butelka z resztkami piwa. Dźwięcznie uderzyła w stosik już opróżnionych butelek i potoczyła się do sandałów. Pustych, bo naszego przyjaciela kraba też już nie było…

- O nie, zostaliśmy całkiem sami! Co myśmy najlepszego narobili?!

Zerwałem się i spanikowany zacząłem biec w kierunku bambusowych domków. Hmm, coś się nie zgadzało, „Jack Shepard” siedział na swoim trasie. Biegłem dalej, gdy nagle omal nie nadepnąłem na leżące na plaży „Panikary” (oczywiście momentalnie spanikowały). Z tarasu pobliskiego domku z kpiącym uśmiechem, ale też wyrazem zrozumienia na twarzy popatrzył na mnie jeden z „backpackerów z Pattayi” i trzymaną w dłoni butelką wykonał ruch mogący oznaczać zarówno toast, jak i „bardzo dobrze cię rozumiem dude, za dużo się wypiło”. Uff, to był tylko zły sen spowodowany upałem i mieszanką piwa oraz leków antymalarycznych. Nikogo z wyspy nie odesłaliśmy, ani my, ani nasze stereotypowe myślenie o innych. I bardzo dobrze, ponieważ następnego dnia chciałem dopytać o coś Mędrka, bo Plotkarz zasiał we mnie niepewność, przez co zastanawiałem się nad zmianą dalszych planów.

Spokojny wróciłem na plażę obudzić resztę i posprzątać butelki. Ze smutkiem stwierdziłem, że o ile do lokalnych mieszkańców w miejscach, do których podróżujemy zawsze (przynajmniej początkowo) mamy dobre nastawienie, to z innymi turystami/podróżnikami bywa już różnie. Od razu nakładamy na nich swoje klisze i myślenie stereotypowe, mieszane często z zazdrością i własnymi kompleksami, szczególnie że tak dużo teraz czyta się o rozróżnianiu gorszych „turystów” i lepszych „podróżników” albo „backpackerów”. Zresztą jak się chwilę zastanowimy, to odnajdziemy w sobie co najmniej po kilka cech z każdego typu podróżnika.

A zazwyczaj, jeśli tylko da się im szansę, spotkani na naszej drodze zazwyczaj okazują się (bardzo) interesującymi ludźmi, od których można się wiele nauczyć i z którymi można się świetnie bawić. Dlatego należy spieszyć się kochać innych podróżników, tak szybko nasze drogi mogą się rozejść!

Ale żeby nie zakończyć banalnym „Kochajmy się!” – w podróży, tak jak w „normalnym” życiu, nie wszystkich da się lubić, dlatego czasem warto po prostu odwrócić się na pięcie i znaleźć sobie własny kawałek plaży (dzielony co najwyżej z krabem), na którym sami sobie będziemy i Radą i Plemieniem.



***

Przeczytaj też o naszym pobycie na bezludnej wyspie, na której byliśmy sobie i Radą i Plemieniem: http://nasigoreng.pl/2013/12/31/wyspa/

Polub nas na Facebooku, by być na bieżąco z naszymi podróżami: http://www.facebook.com/nasigorengpl

Dodaj Komentarz

Komentarze (4)

grzegorz40 1 grudnia 2014 13:16 Odpowiedz
Hahahahaha; Super :-) Jacyś normalni tam jeżdżą? ;-)
popcarol 3 grudnia 2014 12:30 Odpowiedz
hahaha, trafne! :)
shiro503 4 grudnia 2014 20:58 Odpowiedz
Pełny szacunek.... głęboka, dająca do myślenia relacja, a do tego UROCZA! Zaraz odpalam podane przez Was linki i czytam dalej
jollka 28 grudnia 2014 18:54 Odpowiedz
Czytałam tę relację na Waszym blogu, bardzo mnie rozśmieszyła :)