+4
Flying_Polack 18 czerwca 2015 17:34
Witam serdecznie!
Moja pierwsza relacja tutaj.
Jestem stewardem w jednej z linii lotniczych z Zatoki Perskiej.
Zapraszam Was na bloga by przeczytać więcej relacji: www.flyingpolack.com/pl/
www.facebook.com/FlyingPolackFP
Instagram: Flying_Polack

A tymczasem Oman! :)


Pierwsza z prawdziwego zdarzenia podróż od czasu zmiany miejsca zamieszkania z Warszawy na Dubaj. Co więcej, nie odbyła się ona w towarzystwie przypadkowo poznanych osób na locie, jak to miało miejsce przez ostatnie pół roku (Jezu! To już tyle?!), tylko w gronie najbliższych przyjaciół, którzy zdecydowali się odwiedzić mnie tutaj, na pustyni.



Po zapoznaniu ich z krajem i miastem, w którym obecnie mieszkam obraliśmy kierunek na południe, do Omanu. Zachodzicie pewnie w głowę, co u licha jest do roboty w takim Omanie?! Na pomysł podróży do Omanu wpadłem pierwszy raz około roku temu po przeczytaniu artykułu w magazynie National Geographic o subtropikalnej krainie w południowej części pustynnego Półwyspu Arabskiego o nazwie Salalah. Zacząłem czytać o tym państwie (wielkości Polski, ale zaledwie z 3 mln mieszkańców) więcej i okazało się, że kraj ten ma niesamowicie dużo do zaoferowania, a co lepsze, ruch turystyczny dopiero się tam rozwija, także, brak jest jeszcze widoku setek turystów okupujących najciekawsze zakątki kraju.



Obecną sytuację Omanu dobrze odwzorowuje słowo "renesans". Po tym jak obecny sułtan, władca absolutny (również premier, sułtan Maskatu - stolicy, minister spraw zagranicznych, obrony i finansów), obalił w zamachu stanu swojego ojca w 1970 r. kraj zaczął doganiać w szybkim tempie pozostałe państwa regionu. Przed zamachem w kraju działały zaledwie dwie szkoły podstawowe, dwa szpitale prowadzone przez amerykańską misję, a na infrastrukturę transportową składało się 10 km asfaltowych dróg. Obecny sułtan - Kabus Ibn Sa'id rozbudował sieć dróg, utworzył kolejne szpitale, uniwersytety i masę szkół. Doprowadził prąd prawie do każdej wioski w kraju oraz prawie każdą wioskę sam wizytował. Sułtan jeździ po kraju i pyta się mieszkańców co im się podoba a co nie, przyjmuje petycje, wnioski oraz całą masę darów od poddanych, jak np. kozy.



Główne dochody Oman czerpie z wydobycia ropy (25 największe zasoby ropy na świecie), przemysłu oraz co raz więcej z turystyki.



Różnica z innym krajami regionu, a już szczególnie z północnym sąsiadem ZEA, polega na tym, że Oman, w dużej mierze pozostał konserwatywny. W dalszym ciągu obowiązuje tu prawo szariatu, a tym samym normy religijne. Kobiety chodzą tu w Hidżabach, turyści odwiedzający kraj, nawet jeśli nie wyznają islamu muszą stosować się do jego zasad. Gdy odwiedzaliśmy wielki meczet w Maskacie, nie zostałem wpuszczony ze względu na koszulkę z godłem Polski, tj. orłem w koronie z krzyżem. Koszulkę, co prawda przewinąłem na drugą stronę i wszedłem, ale ukazuje to jak do tego typu norm się tu podchodzi.



Wypożyczonym Volkswagenem Jettą udaliśmy się wpierw w góry w północnej części kraju by zdobyć najwyższy szczyt Omanu tj. Jebel Shams (3075 m n.p.m.). Mimo, że charakter dróg jakie przemierzaliśmy był przeznaczony typowo pod samochód z napędem 4x4, to nasza sedanowa Jetta (żadnego innego sedana nie minęliśmy w regionie :D ), dała radę.



Na wieczór rozbiliśmy namioty na polu campingowym u podnóża gór, zjedliśmy kolację składającą się z obrzydliwej mortadeli, tuńczyka z puszki, chlebków typu pita, chrupków i zasnęliśmy. Z racji obecności tylko kilku innych podróżników w całym obozie, zasypiając słychać było tylko świerszcze i lekki szum wiatru, a przez okienka w namiocie przebijało się rozgwieżdżone niebo. Mimo tego, że noc zapowiadała się bajkowo, dalszy przebieg wypadków bajki wybił nam z głowy. Jako, że w karimaty nie zainwestowaliśmy dużych środków, czułem na plecach każdy kamień, dodatkowo wiatr zwiększył znacząco swą moc i namiot tak trzepotał, że myśleliśmy, że odlecimy.



Na szczęście jednak nadszedł upragniony wschód słońca. Zjedliśmy śniadanie (bliźniaczo zbliżone treścią do kolacji) i ruszyliśmy na szlak. Pracujący w tym obozowisku na odludziu Hindus (są wszędzie!) wskazał kurs na szlak.





Jedną z wielu zalet Omanu jest relatywnie bardzo mała ilość turystów. To z kolei wpływa na jakość infrastruktury turystycznej, która w Omanie jest co najwyżej podstawowa. Plusem tego jest poczucie prawdziwego podróżowania, po nieznanym, po nieutartych szlakach, niczym Indiana Jones! Minusem natomiast jest to, że jak już jakiś szlak istnieje, to ciężko go znaleźć ponieważ jest w ogóle nieoznaczony. I tak błądziliśmy sobie między górami i malutkimi wioskami, we otoczeniu wszędobylskich kóz, dobre półtorej godziny. Docieraliśmy do domostw oddalonych o lata świetlne od cywilizacji, gdzie kobiecie było widać tylko oczy, mała arabka doiła kozy, a to wszystko w otoczeniu potężnych pasm górskich.





Z pomocą przyszedł przejeżdżający samochodem miejscowy, który naprowadził nas na właściwy szlak. Dalsza wspinaczka zajęła nam jakieś 3,5 godziny. Przechodziliśmy przez bazy wojskowe, których strzegący żołnierze z uśmiechem na ustach kierowali nas dalej, a gdy odpowiadaliśmy na pytania o kraj pochodzenia mówiąc "Poland", ci w dalszym ciągu uśmiechnięci potakiwali "aaa Holland, Holland".



Pierwsi szczyt zdobyliśmy z Piotrkiem, Kamil z ukochaną - Anią, doszli nie co później ale doszli! Brawo Ania! Widziałem, już Wielki Kanion w USA, jeden z najgłębszych kanionów świata w Peru (Canon del Colca), ale zachwyt w jaki nas wprawił widok rozpościerający się na Wielki Kanion Arabii jest nie do opisania! Ze zdumienia wypowiedzieliśmy całą wiązankę najpopularniejszych polskich słów uznawanych powszechnie za nieparlamentarne. I byliśmy tam kompletnie sami! Żadnego stadka turystów! Zmęczenie, pot, spalona skóra dawały się we znaki ale byliśmy szczęśliwi!







Po przetrwaniu kolejnej nocy obraliśmy kierunek na Maskat - stolicę. Po drodze jednak odwiedziliśmy dwa arabskie forty z dawnych czasów. Pierwszy zdobyliśmy Rustaq, czyli dawną stolicę kraju (XVII wiek). Fort został zbudowany w 1650 r. na ruinach fortu perskiego, który z kolei powstał w 1250 r.









a

Drugą twierdzą jaką eksplorowaliśmy był fort Nakhal, spektakularnie zbudowany na skale, stanowiącej jego fundament. Skonstruowany w 1834 r. na ruinach konstrukcji jeszcze z czasów przed islamskich.





Słowa "eksplorować" użyłem nie przypadkowo. W świecie zachodnim jesteśmy przyzwyczajeni, że w tego typu przybytkach nie wolno wchodzić a to tu, a to tam, niczego nie można dotykać itd. Tu jednak było zgoła inaczej. Mogliśmy wejść wszędzie! Do ciemnych, wilgotnych i dusznych podziemi z kanałami i nietoperzami przelatującymi nad głowami. Otwieraliśmy stare, zakurzone skrzynie, braliśmy do rąk broń, wchodziliśmy na wszystkie wierze, i to wszystko za 5 zł :)



Po podziwianiu architektury i zakamarków tych dwóch fortów daliśmy odpocząć ciału i zmysłom w gorących źródłach Ath-Thowra.





Na wieczór dotarliśmy do Maskatu. Zakwaterowaliśmy się w ekskluzywnym, jednogwiazdkowym hotelu, o "bardzo cichej klimatyzacji" (dwójka w takiej dziurze 250 zł! A to ze względu na bardzo ubogą bazę noclegową). Zjedliśmy kolację z widokiem na zatokę i ruszyliśmy na targ w typowo arabskim stylu - Mutrah Souq. Po obowiązkowym targowaniu się wróciliśmy na kwaterę obkupieni pamiątkami.









Następnego dnia odwiedziliśmy Wielki Meczet Sułtana, który zrobił na nas ogromne wrażenie. Piękny przykład nowoczesnej architektury w stylu arabskim. Sam meczet został ufundowany mieszkańcom z okazji 30-lecia rządów Sułtana. Wnętrza są niesamowicie bogate. Sam dywan perski w głównej sali modlitewnej mierzy 70x60 metrów (drugi największy na świecie perski dywan po tym w Abu Zabi) i został wydziergany ręcznie przez 600 kobiet w 4 lata!













Odwiedziliśmy jeszcze Królewską Operę Maskatu zaprojektowaną przez tych samych architektów co Wielki Meczet i również zdumiewającą swoją architekturą.







Zobaczyliśmy również gdzie mieszka sam Sułtan i udaliśmy się na południe do małej rybackiej wioski Tiwi. Miała to być nasza baza wypadowa na Wadi Shab, czyli kanion z małym potokiem na dnie, bujną roślinnością, grotami, wodospadami i naturalnymi basenami, w których zamierzaliśmy popływać.



Wyobrażaliśmy sobie nocleg na pięknej bezludnej plaży pod namiotami przy delikatnym szumie fal... I plaża, owszem, bezludna była, ale już na pewno nie piękna, nie wspominając o zapachach jej towarzyszących. Zaczęliśmy więc kluczyć po okolicy samochodem aż natrafiliśmy na inne wadi czyli Wadi Tiwi, gdzie kompletnie dziko rozbiliśmy namioty. Niezapomniany klimat! Po kolacji leżeliśmy sobie na karimatach pod gołym niebem, patrzyliśmy w rozgwieżdżone niebo i poruszaliśmy wszystkie możliwe tematy jakie akurat przychodziły nam do głowy. Od tych najbardziej błahych po te głębsze życiowo. Dalszy scenariusz podobny jak wcześniej. Namiot prawie odfrunął, a moje plecy ponownie blisko zaprzyjaźniły się z kamieniami.



Rankiem udaliśmy się do Wadi Shab. Tam przywitała nas piękna turkusowa woda i bujna zieleń. Po przepłynięciu łodzią na drugą stronę udaliśmy się w głąb wadi, gdzie na końcu wędrówki w nagrodę miały czekać groty pełne kojącej wody. Przemierzaliśmy kolejne kilometry a krajobraz wciąż nas zdumiewał. Rude, wysokie skały, a na ich tle bujna zieleń zasilana turkusowymi wodami potoku kształtującego kanion.



Raz musieliśmy skakać z głazu na głaz, innego razu przechodziliśmy przyklejeni do ściany po wąskich przejściach tuż nad przepaścią. I ponownie pot, ostre słońce, zmęczenie, ale jednocześnie radość! Że natura raczy nas takimi rozkoszami dla oczu, brak grup turystów i to wszystko w Elitarnym gronie najbliższych przyjaciół!







a

Na koniec wędrówki nagrodą były naturalne baseny, gdzie mogliśmy schłodzić nasze zmęczone ciała. Poczuciu ulgi i relaksu nie było końca. Po krótkim jednak odpoczynku postanowiliśmy z Piotrkiem eksplorować same baseny i groty, oczywiście wpław.





Cała podróż była dokumentowana nie tylko za pomocą aparatów fotograficznych ale również kamerą GoPro, której operatorem był głównie Piotrek. Również z nią eksplorowaliśmy groty i tak też przepływamy, trzymając ją w jednym ręku, przez szczelinę gdzie mieści się dosłownie tylko głowa. Szczelina ta kieruje nas do miejsca gdzie oczom ukazuje się piękna grota, którą przez kilka otworów oświetlały wpadające do środka promienie słońca oraz której punktem centralnym był wodospad!

a

Upojeni widokami i faktem odkrycia takiego miejsca, myśleliśmy sobie "ale ujęcia z GoPro na ukoronowanie tej wyprawy!". Nic bardziej mylnego. Właśnie w tym momencie bateria padła i nic się nie nagrało! Niestrudzeni jednak, wróciliśmy na sam początek basenów gdzie czekali Kamil z Anią. Zaaferowani sprawozdajemy im co widzieliśmy! Że grota, że piękne kolory, że wodospad, że kamera padła i żeby Ania dała telefon w folii byśmy popłynęli tam jeszcze raz i to nagrali. Mówiąc to, z emocji i ze zmęczenia, nie mogliśmy złapać tchu, a jednak nasze gołąbeczki wcale nie wydawały się pochłonięte naszymi rewelacjami. Wyczekując chwili przerwy w potoku naszych słów, Kamil rzucił, że... oświadczył się Ani! Mimo, że wiedzieliśmy, że to planuje, zdumienie i radość ze szczęścia tej świetnie dopasowanej pary momentalnie przysłoniła nam istotność nagrania groty. Rozpoczęły się gorące gratulacje, oklaski i uściski. A to wszystko na dnie kanionu, na małej skałce otoczonej turkusową wodą, w palącym, acz pięknym słońcu. Nagranie oczywiście i tak zrobiliśmy, ale wydarzenie to dopełniło tę wyjątkowo udaną podróż.



Szczęścia młodej parze i kolejnych podróży z Flying Polackiem! :)

Dodaj Komentarz

Komentarze (1)

kinka 30 stycznia 2016 20:38 Odpowiedz
Super! Marzy mi się Oman :)